O modrolotkach czerwonoczelnych (Cyanoramphus novaezelandiae) pisałem wcześniej co nieco tu:
Modrolotka czerwonoczelna (Cyanoramphus novaezelandiae)
Teraz jednak chciałbym uściślić pewne dane na temat ich chowu i hodowli. Przedstawię też rozwój piskląt oraz ciekawy przypadek lęgowy, co myślę będzie interesujące dla czytelników bloga.
Te średniej wielkości papugi (wraz z ogonem dorastają do ok. 27 cm) przez ludność tubylczą zwane są kakariki, a przez polskich hobbystów papugami kozimi lub po prostu kozami (od wydawania charakterystycznego głosu przypominającego meczenie koźlęcia). W swojej ojczyźnie jeszcze do niedawna gatunek ten był bezlitośnie tępiony przez farmerów z powodu plądrowania upraw (głównie owoców). Na terenie RP podlega obowiązkowi rejestracji. W niewoli dożywa do około 15 lat. Wyhodowano niemało odmian barwnych, m.in. żółtą, cynamonową, szekowatą, niebieską, płową.
Ojczyzną modrolotek czerwonoczelnych jest Nowa Zelandia wraz z pobliskimi wyspami. Jest to ptak o żywiołowym usposobieniu, bardzo ruchliwy, ciekawski i łatwo nawiązujący kontakt z opiekunem. Przez większą część dnia przebywa na dnie klatki/woliery, gdzie poszukuje pokarmu. Charakterystycznie przy tym skacze i z upodobaniem rozgrzebując podłoże. Tak, omawiane papugi to niestety wielcy bałaganiarze – potrafią w jednej chwili rozsypać całe ziarno lub wychlapać wodę (uwielbiają się kąpać). Karmnik zatem powinien być mocny i stabilny, z kilkucentymetrowej wysokości bocznymi ściankami, a poidło odpowiednio zabezpieczone.
Żerowanie na dnie pomieszczenia niesie też za sobą większe niż zwykle ryzyko zarażenia się ptaków, m.in. pasożytami układu pokarmowego. Dlatego też ich regularnie odrobaczanie jest konieczne dla zachowania dobrego stanu zdrowia. Do chowu i rozmnażania modrolotek najlepsza jest woliera, zarówno wewnętrzna, jak i zewnętrzna. W większej mogą być one bez problemu utrzymywane razem z innymi, spokojnymi gatunkami pospolitych gatunków papug. Osobiście jednak wolę utrzymywać omawiane ptaki oddzielnie w dobranych parach. Jeśli taką parę chowamy w klatce to jej wymiary powinny być, co najmniej 120×60×90 cm.
Ustalenie płci u osobników dorosłych nie stanowi większego problemu. Samiec jest większy i ma masywniejszą (tzw. byczą) głowę oraz szerszy dziób. Poza tym pióra zabarwione na czerwono są u niego zwykle liczniejsze. Rozmnażanie modrolotek jest dość łatwe, o ile przestrzega się kilku zasad. Choć przedstawiciele tego gatunku osiągają dojrzałość płciową relatywnie bardzo wcześnie (4,5–5 miesięcy), to do rozrodu przeznaczamy osobniki co najmniej 10, a najlepiej 12 miesięcy.
Dobrane pary lęgowe zaleca się utrzymywać osobno (w czasie lęgów modrolotki bywają agresywne, szczególnie wobec współplemieńców). Parę hodowlaną nietrudno jest zestawić, ale czasami napotyka się na problemy, o których piszę poniżej. Idealny i najbardziej zbliżony do naturalnego sposób dobierania się ptaków w pary, to pozwolenie im na swobodny wybór partnera płciowego pośród grupy niespokrewnionych ze sobą i dojrzałych rozpłodowo osobników, najlepiej tej samej odmiany barwnej. „Kozy” to papugi bardzo płodne i na ogół troskliwie opiekujące się potomstwem. Z uwagi na znaczną niekiedy liczbę piskląt w lęgu do gniazdowania zalecam większe budki o wymiarach: 25x25x35-40 cm i otworem wejściowym o średnicy około 7 cm. Dno wysypujemy 3-4 cm warstwą drewnianych wiórków z drzew liściastych zmieszanych z niewielkim dodatkiem torfu lub ziemi próchnicznej.
Samica co drugi dzień składa białe jajo. W sumie może ich być 4-10. Sama wysiaduje je przez 20-21 dni, a następnie karmi młode przez pierwszy tydzień. Samiec dostarcza jej w tym czasie pokarm, a potem również bierze czynny udział w wychowie potomstwa. Pisklęta znakujemy obrączkami o średnicy 4,5 mm. Młode opuszczają budkę po 5-6 tygodniach, ale jeszcze przez kolejne 2-3 tygodnie są dokarmiane przez dorosłe (głównie samca). Po tym czasie należy oddzielić je od rodziców.
Żywienie modrolotek, które są mało wybredne pod względem spożywanego pokarmu jest bardzo łatwe. Oprócz dedykowanych mieszanek ziaren chętnie zjadane są wszelkie warzywa i owoce oraz zielonki. Jeden z kolegów w okresie lęgowym podaje oprócz ugotowanego na twardo kurzego jaja także biały twaróg oraz gotowany makaron, ryż i ziemniaki. Papugi kozie, po przyzwyczajeniu dobrze znoszą chłody, ale w okresie zimowym powszechnie zaleca się trzymać je w pomieszczeniu, w którym temperatura powietrza wynosi przynajmniej 5°C (może to być dobudowana, zamknięta część woliery). Hodowcy, którzy zimują je w wolierach źle osłoniętych, narażonych na przeciągi i silny mróz mogą zapłacić za swą lekkomyślność wysoką cenę – wiosną może się bowiem okazać, że ptaki są wiosną osłabione, źle wypierzone i nie tak skore do lęgów, jakby się od nich oczekiwało. Generalnie jednak, moje obserwacje na Mazowszu, gdzie od lat zimy są dość ciepłe potwierdzają, że odpowiednio przyzwyczajone modrolotki zimują na zewnątrz bez problemu. Dodatkowo może się to odbywać w dowolnie licznych grupach ptaków, zależnie od powierzchni posiadanego pomieszczenia.
Perypetie pewnej pary – beznoga samica
Swoją parę dorosłych modrolotek kupiłem wiosną br. od hodowcy z ogłoszenia. Dorodny samiec, żółto-zielony szek był w parze ze sporo mniejszą od niego, zieloną samiczką. Ta jednak od początku mi się nie podobała. Była zbyt drobna, wręcz delikatna i mimo odrobaczenia nie tryskała wcale energią. Moje obawy wkrótce się potwierdziły – ptak padł nie mogąc znieść nocą jaja. Szybko nabyłem drugą samicę do lęgów, tym razem żółtą. „Kózki” absolutnie jednak nie przypadły sobie do gustu. Samiec ustawicznie przeganiał „partnerkę” z miejsc, w których przebywał. I tu obserwacja hodowlana – modrolotki, choć powszechnie uważane są za nietrudne w rozmnażaniu, nie zawsze zachowują się książkowo. Zdarza się bowiem, że pary zestawiane przez hodowcę nie są zgodne i to czasami diametralnie. Tak było w moim przypadku, co skutkowało brakiem lęgów. Wreszcie zdegustowany wymieniłem z kolegą żółtą samicę na żółto-zielonego szeka z drugiej połowy zeszłego roku.
I tu nastąpił prawdziwy przełom – od chwili połączenia ptaki okazywały wobec siebie ogromną sympatię i pełne zgranie. Samiec często karmił partnerkę, która coraz częściej zaglądała do budki. Niestety wydarzyła się tragedia. Pewnego ranka, gdy przyjechałem rano na działkę zauważyłem trzepoczącą się u góry woliery samicę. Biedaczka powiesiła się za nogę na siatce i nie mogła uwolnić, prawdopodobnie wisząc tak przez całą noc. Po jej oswobodzeniu okazało się najgorsze – kończyna nieco powyżej stawu skokowego wisiała tylko na skrawku skóry. Po jego delikatnym przecięciu starannie zdezynfekowałem i opatrzyłem ranę. Jako hodowca byłem zdruzgotany. I tu kolejna moja uwaga, aby jak najdokładniej, przed zasiedleniem ptaków, sprawdzić w wolierze wszystkie zgięcia siatki, jej ewentualne podwójne nałożenia i miejsca przyczepu do konstrukcji nośnej. Jest to szczególnie ważne w przypadku gdy zleciliśmy komuś budowę pomieszczenia. Szybo jednak przestałem płakać nad rozlanym mlekiem i z pomocą kolegi, lekarza weterynarii, zająłem się zmaltretowaną samicą. Naszym głównym celem było ulżenie jej w cierpieniu i ułatwienie dalszego funkcjonowania. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że ptak ten kiedykolwiek będzie nadawał się jeszcze do rozrodu. Zrobiłem małe rozeznanie i dowiedziałem się, że możliwe jest zrobienie na zamówienie swoistej protezy, m.in. dla papugi, która utraciła kończynę (konieczne jest jednak jej zdjęcie rtg oraz wycisk w specjalnej masie itp.). Zajmują się tym bardzo nieliczne, wysoce specjalistyczne lecznice weterynaryjne, które na co dzień zajmują się protezowaniem kończyn głównie psów i kotów. Mimo to, z powodów ode mnie niezależnych, postanowiłem działać doraźnie we własnym zakresie. W tym celu zrobiłem plastikowe łupki z kawałków przeciętej podłużnie cienkiej, plastikowej rureczki na tyle jednak mocnej, aby stanowiła dobre i stabilne oparcie dla ptaka. Następnie po dopasowaniu ich do kikuta dokładnie owinąłem całość wodoodpornym plastrem (bez opatrunku). Starałem się, aby koniec tworzył tępą powierzchnię umożliwiającą oparcie na takiej czy innej powierzchni.
Po dwutygodniowym przetrzymaniu samicy w klatce i upewnieniu się, że jej zdrowiu i życiu nie zagraża niebezpieczeństwo (brak zakażenia rany) połączyłem ją ponownie z samcem. Jakże miły był to widok – uradowany „koziołek” uroczo cieszył się z widoku swojej partnerki, obskakiwał ją dookoła, karmił, gaworzył itp. I tu znajomi hodowcy przestrzegali mnie złowrogo, że nic z tego nie będzie i że powinienem samicę poddać eutanazji (sic!), albo oddać do ptasiego azylu. Nawet bowiem jeśli złoży ona jaja to na 100% będą one niezapłodnione. Na domiar złego dwóch z nich opowiedziało mi o swoich przypadkach, jakie przed laty mieli w swoich hodowlach. Pierwszy z nich miał samicę rozeli królewskiej, która uchodziła za osobnika doskonale wręcz odchowującego potomstwo. Niestety pewnej nocy doznała bardzo poważnego urazu jednej z kończyn którą wkrótce straciła niemal całą (kolega podejrzewa, że sprawcą był kot lub sowa, które musiały jakoś, przez niemałe oczka siatki, pochwycić kończynę). Para wszakże dalej gniazdowała, ale już nigdy żadne ze zniesionych jaj nie było zalężone. No tak, w przypadku, gdy samica nie może zachować koniecznej równowagi ciała podczas aktu płciowego jej zapłodnienie jest często niemożliwe. Drugi zaś hobbysta przywołał za przykład beznogą kanarzycę, która wcześniej miała u niego udane lęgi, a po utracie kończyny już nigdy nie została matką.
Wysłuchawszy tych wszystkich mało optymistycznych opowieści nie traciłem jednak nadziei. W ciągu miesiąca od feralnego urazu modrolotki przystąpiły do lęgu, a samica zniknąwszy w budce zaczęła składać jaja. Tak się złożyło, że ptaki przebywały w wolierze po wiewiórkach Hudsona i budka zawieszona była w trudno dostępnym dla opiekuna miejscu. Może to i lepiej, bo samica miała przez to całkowity spokój. I tu kolejna moja uwaga skierowana do hodowców, którzy są bardzo niecierpliwi. A co bezustannie zaglądają do budek, prześwietlają jaja niekiedy wielokrotnie i tylko płoszą ptaki, co (zwłaszcza u bardziej wymagających astryldów, przedstawicieli dzikiej awiofauny itp.) nierzadko doprowadza do porzucenia lęgu.
Wróćmy jednak do mojej pary. Samica wysiadywała jaja bardzo sumiennie. Jej partner przez cały czas ją dokarmiał, a gdy tylko wyszła na chwilę z budki natychmiast ożywiał się i wesoło do niej gaworzył. Wreszcie, po ponad 3 tygodniach zdecydowałem się na kontrolę gniazda. Nikt z moich znajomych nie wierzył, że zastanę w nim cokolwiek innego niż tylko niezapłodnione jaja. Prawda okazała się zupełnie inna. Ku mojej nieskrywanej radości zastałem cudowny widok czterech zdrowych, dorodnych piskląt. Trzy jaja były czyste, więc je przy okazji usunąłem. A zatem drodzy hodowcy, nie traćcie nadziei, gdy waszego ptaka spotka nieszczęście związane z utratą kończyny.